Dawno, dawno temu wchodziłeś do zakładu, rzucałeś okiem na oczekujących w kolejce, pytałeś: „Kto ostatni?”, zanurzałeś się w fotelu i prowadzonych rozmowach. Częściej jako słuchacz niż ich twórca.

A teraz? Dzwonisz, umawiasz wizytę, przychodzisz – fotel czeka na Ciebie. Strzygący cię czasem rzuci żart do swojej współpracowniczki, zanuci melodię usłyszaną w radiu… i tyle.

Jeden mistrz fryzjerstwa, tuż obok odjazdu „afarów” za punkt honoru stawiał sobie rozmowę z klientem. Narzekał, że czeka go harówka przedświątecznych porządków i nie cierpi trzepać dywanów. Po weekendzie pytał o udział w zabawach w regionie, polecał „podmiejskie” dyskoteki.
Najbardziej lubiłem lokal vis a vis parku, często strzygłem się tam wracając ze szkoły. Żadne tam telefoniczne umawianie się, siadasz, czekasz… i słuchasz. Słyszałem cały życiorys właściciela lokalu, historie z młodości „chmurnej i durnej”. Dzielił się z nami obejrzanymi filmami, niewiarą w polską reprezentację piłkarską, cytatami i scenami w rodzimych komediach. Uwielbiał samochody, potrafił z innymi pasjonatami motoryzacji mówić o nich dobrą godzinę. Stąd nadałem mu ksywę „kasiarz”.

Wchodzi kiedyś jego znajomy – poborowy (o tym fakcie informuje prawie na wejściu). Staje przy ścianie, wyraźnie przejęty, prawie na baczność. Fryzjer puszcza do nas oko i mówi: „Siadaj, siadaj, jeszcze sobie postoisz”.

Raz na strzyżenie przyszedł ks. Chaber. Nasz bohater był wtedy mistrzem taktu i powagi. Tak, postać ówczesnego proboszcza św. Trójcy budziła szacunek.

To w jego zakładzie padła słynna kwestia: „Nie rozumiem wierszy Miłosza”. Czasem miałem wrażenie, że nie siedzę u fryzjera, a w męskim pubie. Właściciel zamieniał się w barmana, wysłuchiwał czasem knajpianych opowieści, okraszonych soczystym słownictwem, czasem przemieniał się w spowiednika.

„Jak strzyżemy? „Jak zwykle”.