Rytuał powtarzał się przy każdym, porannym wyjściu z domu. Pierwszy z domowników zaopatrywany był w śmieci w 2 workach: jeden z najczęściej wyrzucanymi “bio”, drugi – to frakcja sucha, z której wydzielali niesegregowalne i higieniczne.
Każdy z mieszkańców jego osiedla został wyposażony w kluczyk do postawionej jakiś czas temu wiaty – dawało to jako taką pewność, że nikt niepowołany nie przywiezie śmieci ze świata.
Pamiętający o innych radzyniacy, czasem zostawiali przed lub we wspomnianej wiacie butelki i puszki po ulubionym napoju, by zbieracze, niczym filmowy Edi, mogli zabrać je do skupu.
Podczas jednej z sesji Rady Miasta, alarmowano o lawinowym wzroście odpadów biodegradowalnych, wyrzucanej skoszonej trawie, gałęziach i gruzie. To pokazuje, jak długa droga przed wszystkimi, którzy od lat wbijają do głów mieszkańcom, że życie w społeczności wymaga wzięcia na siebie pewnych obowiązków, czasem tak trywialnych – jak wrzucenie odpowiednich śmieci do właściwego pojemnika.
Nieraz słyszało się miejską legendę o zapchanych rurach, ponieważ niektórzy “pomysłowi” wyrzucali kuchenne resztki nie do śmieci, ale do sedesu.
Wielu tęskni za czasami 3 kolorowych pojemników, na których jak wół pisało: papier, plastik, szkło, a do zapomnianych już kontenerów wrzucało się resztę.
Można mówić, tłumaczyć, wrzucać do skrzynek ulotki, gdzie co wrzucać, ale nic tak nie działa na człowieka jak kary. “Kontrola, kontrola i jeszcze raz kontrola” – jak swego czasu mówił niedoszły włodarz Białegostoku.
Słabo wyobrażam sobie przykładowego pana Henia, który ze składanym krzesełkiem i kajecikiem pilnuje każdej wiaty czy miejsca wysypywania śmieci, lustrując każdego mieszkańca osiedla. A co z wolnostojącymi posesjami? Wielu wciąż puszcza wszystko z dymem.
Oby “praca i jej wyniki, wyciągnęły Radzyń z [śmieciowej]chwilowej depresji, do której wepchnęły nas wiadome siły”.