Perfect, wiadomo. Wielki polski zespół (może największy), który zapracował na to miano trzema latami (1980-83), dwoma albumami studyjnymi (genialnym „Biały” i znakomitym „UNU”) i wieńczącym (wydawało się wtedy) działalność koncertowym „Live”. Perkusistą grupy był (wówczas i później), zmarły wczoraj, Piotr Szkudelski.

Na legendarnej pierwszej płycie słyszymy, jak świetny to bębniarz. Potrafiący zagrać subtelnie w stylu Stewarta Copelanda z The Police, szybko i brawurowo niczym perkusiści hardrockowego boomu przełomu lat 60/70 („Ale wkoło jest wesoło” to jego wielki popis), ale też tak, jak w „Ewce” – prosto, a idealnie. Na UNU gra równie doskonale.

Po tym, jak Hołdys rozwiązał będący u szczytu sławy Perfect w 1983 roku, Szkudelski pracował to tu, to tam. Bębnił u Martyny Jakubowicz, zaczepił się w supergrupie Emigranci, grał trochę ze swoim szwagrem Adamem… I wracał do Perfectu. Najpierw w 1987 na kilka małych i dużych koncertów, a potem do zawiązanego przez Hołdysa kombinowanego składu, który występował za oceanem.

Stabilizacja zawodowa przyszła w latach dziewięćdziesiątych, kiedy muzycy Perfectu reaktywowali zespół bez jego lidera. Ortodoksyjni fani mogli czuć się zniesmaczeni, ale grupa nadal dawała radę na scenie i od czasu do czasu nagrywała bardzo dobre piosenki.

Według relacji członków rodziny, przymusowa przerwa w występach w czasie pandemii, bardzo źle wpłynęła na perkusistę. Nie znosił niegrania. W ogóle Perfect – wbrew tekstowi – schodził ze sceny pokonany. Problemy zdrowotne nie pozwoliły dokończyć pożegnalnej trasy Grzegorzowi Markowskiemu. Przedwcześnie również z zespołem rozstał się Piotr Szkudelski.

Normalny, ponoć bardzo zabawny człowiek. Lubił mówić o muzyce. Ciekawie brzmią jego opowieści o kompletowaniu sprzętu na początku lat osiemdziesiątych (polecam wywiad):

 

w zestawieniu z rozbudowaną perkusją, na której grał kilka dekad później.

Niebiański skład coraz zacniejszy…

*Perfect „Niepokonani”