„PZPN, PZPN, j…ć, j…ć PZPN!” unosiło się regularnie na polskich stadionach, odkąd pamiętam. Około 2013 roku nagle ucichło. Związek przestał kojarzyć się z przaśnością, a zaczął z nowoczesnością. Wreszcie dobrze grała reprezentacja, wreszcie to Polska stała się krajem organizującym poważne międzynarodowe imprezy i poważne międzyklubowe mecze. Pieniądze w federacji się zgadzały. Dlaczego w takim razie nieprzychylny okrzyk powrócił w ostatnich latach na trybuny?
Niewątpliwie objęcie sterów w PZPN przez Zbigniewa Bońka zmieniło oblicze związku. Zibi – prężny biznesmen – odbudował finanse, zwielokrotniając budżet. Bazując na zachodnich (akurat w przypadku futbolu to tam należy spoglądać) wzorcach poprawiał wizerunek PZPN, stawiając na PR. W powszechnej opinii świetną robotę wykonuje przewodniczący Komisji ds. Mediów i Marketingu, Janusz Basałaj. W gremium zasiadają „znaczący” polscy dziennikarze o futbolowej orientacji. To długo spełniało swoją rolę – Boniek miał (ma?) media po swojej stronie.
Ale nawet najbardziej profesjonalne zabiegi PR-owe nie „zasłonią” wszystkiego. Boniek, uważany za nowoczesnego światowca, coraz gorzej wypada w social mediach. Cóż – takie czasy, że jest to naprawdę ważne. Twitter, z którego prezes korzysta najchętniej, stale powiększa swój zasięg. Boniek lubi uderzyć prosto z mostu, co mu zostało jeszcze z czasów kariery piłkarskiej. Wtedy to BYŁ jego wielki atut, dzisiaj nim tylko BYWA. „Co nam tu będzie baba mówić” do rzeczniczki Ekstraklasy, czy też pogardliwa wypowiedź na temat wyborców partii rządzącej nie świadczą raczej o mitycznym „obyciu na salonach”. Jakże to inaczej wygląda od inteligentnych i dowcipnych szpileczek wbijanych politykom każdej opcji, które zdarzały się Zibiemu w poprzednich latach i na pewno przysparzały sympatii ze strony młodego użytkownika sieci. Prawdą jest, że im większa aktywność w internecie, tym więcej okazji do głupich wpadek.
Myślę jednak, że na ocenę kadencji Zbigniewa Bońka najbardziej powinna rzutować rzeczywistość boiskowa. O to przecież chodzi w piłce, prawda? Boniek dostał w spadku po Grzegorzu Lacie reprezentację Polski pod kierownictwem Waldemara Fornalika. Nie krył, że gdyby objął stery związku tuż po nieudanych mistrzostwach Europy 2012, postawiłby na innego trenera. Jednocześnie zapewniał, że Fornalik ma jego pełne wsparcie. Selekcjoner poprowadził kadrę w eliminacjach mistrzostw świata 2014, w których poległ. Wtedy Boniek podjął najważniejszą decyzję swojej prezesury.
Zatrudnienie Adama Nawałki było strzałem w dziesiątkę. Po niemrawym (jak to często u nas bywa) początku reprezentacja Polski zaczęła grać bardzo dobrze, coraz więcej znaczyć w Europie i przede wszystkim łączyć cały Naród. Było historyczne zwycięstwo z Niemcami. Wielkie przełamanie kroczącego już wtedy na szczyt Roberta Lewandowskiego. Najlepsze momenty reprezentacyjnych karier Piszczka, Grosickiego, Krychowiaka, Błaszczykowskiego. I wreszcie wymierny sukces, czyli ćwierćfinał mistrzostw Europy w 2016 roku. Co ważne, ta drużyna nie poprzestała na tym, kontynuując marsz udanymi eliminacjami do mundialu, na który dostaliśmy się po raz pierwszy od dwunastu lat.
Boniek bardzo dobrze pamiętał prowizorkę, jaka działa się wokół reprezentacji Polski w czasach, kiedy sam w niej grał – wtedy tylko wyniki się zgadzały. Wiadomo – inne, słusznie minione czasy. Postanowił, że zarządzając kadrą z innego miejsca niż boisko zadba o to, żeby niczego jej nie brakowało. Zgrupowania dopięte na ostatni guzik, odpowiedni sztab, świetna atmosfera wewnątrz i wokół kadry… Trenerom i piłkarzom pozostawało tylko skupić się na swojej robocie.
Rysy na wizerunku kadry pojawiły się podczas zgrupowania przed rosyjskim mundialem. Pojawiły się plotki o braku profesjonalizmu piłkarzy, które spotęgowała kompromitująca postawa drużyny na turnieju. Nawałkę, który oczywiście również ponosił odpowiedzialność za wynik, wyczerpało to do tego stopnia, że odmówił kontynuowania przygody z reprezentacją, na co prezes go namawiał. Boniek stanął przed niełatwym wyborem. Powtarzał często, że selekcjonerem Biało-Czerwonych powinien być Polak. Nominacja Jerzego Brzęczka została przyjęta ze zdziwieniem.
Nawet wśród Polaków było kilka nazwisk, które brano pod uwagę zdecydowanie częściej. Michniewicz, Probierz, nawet Skorża – pomijając już kwestię sensowności wyboru któregokolwiek z nich – ich akcje stały wyraźnie wyżej, niż Brzęczka. Zresztą, nie udawajmy: na Brzęczka nie stawiał nikt. Boniek jednak (jak zwykle) był przekonany, że wybrał właściwie. Brzęczek przegrywał i remisował z potentatami w Lidze Narodów. Niemal suchą stopą spełnił obowiązek, jakim był awans do EURO 2020. Ale nie miał za sobą ani mediów, ani kibiców, ani (od pewnego momentu) piłkarzy. Jego drużyna unikała wpadek, ale męczyła widzów, męczyli się w niej zawodnicy. Nadziei na przyzwoity wynik na mistrzostwach Brzęczek nie dawał, ale raczej nikt nie spodziewał się, że to nie on będzie zań odpowiadał. Na początku roku Boniek postanowił wymienić selekcjonera. Właśnie wtedy, kiedy nikt od niego już tego nie wymagał.
Uległ presji? Postanowił pójść pod prąd? Spiskował z najważniejszymi zawodnikami? Trudno powiedzieć. Złamał natomiast swoje przykazanie o Polaku na stanowisku, wyciągając znikąd Paulo Sousę. No i cóż – jeśli ocenić ten wybór tylko przez pryzmat naszego udziału w EURO, to był błędem. Może okazać się właściwym na dłuższą metę, ale dzisiaj w Polsce mało kto w to wierzy. Częściej słychać opinie, że Boniek zostawia następcy kukułcze jajo. Natomiast oddajmy „Pięknemu nocą”, co prawdą jest – to za jego prezesury mieliśmy najlepszą reprezentację Polski od połowy lat 80-tych, czyli czasu, kiedy sam jeszcze grał z Orłem na piersi.
Równolegle z drogą w górę w rankingu reprezentacyjnym, coraz bardziej w dół zjeżdżała polska piłka klubowa. Dziś Polska plasuje się w UEFowskim zestawieniu o ponad dziesięć (!) miejsc niżej, niż w momencie objęcia sterów PZPN przez Bońka. Polskie drużyny co roku dzielnie walczą, aby przypadkiem nie znikły nam z policzków rumieńce wstydu. Nie zmienił tego pierwszy po dwudziestu latach udział naszego klubu w Lidze Mistrzów, Legii w roku 2016. Wbrew temu, co mówi Boniek, te blamaże idą również na konto związku. Dyrektor sportowy federacji szwajcarskiej powiedział, że kluby współpracują z federacją. „Idziemy razem, bo siłą federacji są kluby”. A Boniek ciągle jest w stanie wojny z Ekstraklasą. Zamiast dążyć wspólnie do celu, jakim jest poprawa jakości piłki, ciągle rywalizuje z nimi w wojence o uznanie. – mówił dla TVP Sport Marek Wawrzynowski. W polskiej lidze jest coraz więcej pieniędzy, jest ona coraz lepiej opakowana, a poziom leci na łeb, na szyję.
Wprowadzenie przepisu o obowiązkowej obecności na boisku jednego młodzieżowca w każdej drużynie ekstraklasy to w teorii dobry pomysł. W praktyce jednak pokazuje niski poziom szkolenia w Polsce. Przepis jest dla większości klubów złem koniecznym. Problem ze znalezieniem dwudziestu zdolnych do gry w najwyższej lidze zawodników w wieku dwudziestu jeden lat w tak dużym kraju, to kompromitacja. Istnieje Narodowy Model Gry, istnieje Akademia Młodych Orłów, ale brakuje efektów. Postęp jest tylko teoretyczny. A mówienie o dwudziestotrzylatku jako „młodym zdolnym” to wciąż aktualne hasło…
Zbigniew Boniek to na pewno najsolidniejszy pomost między polskimi a europejskimi salonami. Uczynił z Polski atrakcyjne dla UEFA miejsce do organizacji dużych imprez. Po tym, jak dostaliśmy (jeszcze przed Bońkiem) wielki turniej (EURO 2012), odbyły się nad Wisłą:
finał Ligi Europy (2015, Warszawa)
mistrzostwa Europy U-21 (2017)
mistrzostwa świata U-20 (2019)
finał Ligi Europy (2021, Gdańsk)
Tego wszystkiego bez Bońka, świeżo upieczonego wiceprezydenta UEFA, raczej by nie było.
Nie byłoby też 18-zespołowej Ekstraklasy, choć dążył do jej pomniejszenia, ale zmienił zdanie.
Nie byłoby drużyn „bez stadionu” w lidze, choć zapewniał, że nie będzie licencyjnych wyjątków, ale zmienił zdanie.
Nie byłoby wreszcie Paulo Sousy (wszak obcokrajowiec), ale jest.
Równocześnie Puchar Polski byłby o wiele mniej poważnym turniejem, rozstrzyganym finałem na prowincji – zamiast tego gwarantuje porządne pieniądze i święto w postaci decydującego meczu na Stadionie Narodowym, każdego roku 2 maja.
Dzięki działaniom Zbigniewa Bońka i jego ludzi przestałem odbierać PZPN jako relikt komuny. I mimo spadającego poparcia dla prezesa, którego odzwierciedleniem jest powrót przyśpiewki „j…ć PZPN”, oceniam jego kadencję pozytywnie, pamiętając wspomniany „przaśny” związek Dziurowicza, Listkiewicza, Laty oraz wiecznych szarych eminencji Kolatora i Kręciny (oni wydawali się wieczni!). Zibi drażni przekonaniem o swojej nieomylności, coraz częstszym zaprzeczaniem samemu sobie. Ale on pchnął PZPN do przodu. Od 18 sierpnia nastąpi nowe rozdanie.