Najlepszy film Piwowskiego. „Rejs” bije na głowę. Środek słodkiej gierkowskiej dekady, a Warszawa brudna, szara i odrapana. To Warszawa złodziejskiego, menelskiego, grypsującego półświatka, który ma jednak jakiś kodeks honorowy. Rzecz ówcześnie rzadko spotykaną.
Ten film ogląda się dość dziwacznie – bo jest równocześnie swoiście zabawny, ale o wiele bardziej poważny, ba, mroczny, i trudny do jednoznacznej interpretacji. Trzeba wejść w konwencję, zaakceptować niezawodowych aktorów i nietypowe dialogi (lub ich brak! – zaczynają tu mówić po jakichś piętnastu minutach).
Dziś pamięta się, że milicjantów zagrali tam nasi mistrzowie olimpijscy w boksie Jerzy Kulej i Jan Szczepański, ale film dźwiga na sobie Zdzisław Rychter – jeden z najsławniejszych polskich aktorów-naturszczyków, a w epizodach pojawiają się sam Marek Piwowski czy Krzysztof Kieślowski. Jest też „Budka Suflera” ze swojego heroicznego okresu – w świetnej koncertowej scenie, która jest być może nawiązaniem do fragmentu z koncertem The Jardbirds w „Powiększeniu” Antonioniego.
Film „Przepraszam, czy tu biją?” nie jest zaliczany do nurtu kina moralnego niepokoju – pewnie dlatego, że to kryminał – a moim zdaniem wpisuje się w niego znakomicie. Może to jakiś przewrotny wyrzut sumienia Piwowskiego, który w latach 60-tych jako TW Krost brzydko się komunie wysługiwał. Tutaj pokazał ją jako gnijący organizm. Państwo, w którym porządnych ludzi trzeba szukać wśród złodziei.