Kilkoma haustami przyjąłem najnowszy serial, produkcji HBO „Ślepnąć od świateł” w niezłej obsadzie (Frycz, Więckiewicz, Chabior, Pazura, Lubos, Jankowska- Cieślak).
Wyobraź sobie swoją stolicę pod wodą. Pomnik Chopina zarośnięty glonami, podobnie z pomnikiem Chrystusa przy kościele Św. Anny, wielką ośmiornicę swoimi mackami oplatającą zrujnowany Pałac Kultury. Tak zaczyna się 6 z 7 odcinków produkcji o najciemniejszej stronie Warszawy – opisywanej przez bohaterów jako wielka ryba, przeżuwająca swoich „Jonaszów”.
Główny bohater, Kuba (mało przekonywujący debiutant Nożyński, raczej deklamujący nienaturalnie swoje kwestie/ chętniej widziałbym w tej roli kogoś w typie Macieja Szczęsnego; co ty na to, Dyba?) to narkotykowy diler, jeżdzący z towarem do klientów różnego autoramentu. Jego odwiedziny przypomną Ci nieco film „Zakładnik”z Tomem Cruisem.
Jest więc poseł obecnie rządzącej partii, utyskujący na to, że niedługo będzie musiał rozliczać się z zakupowych paragonów, jest celebryta mistrzowsko kreowany przez Pazurę, samotna i tęskniąca za uczuciem żona zapracowanego biznesmena; złota młodzież z całej Polski, która urwała się spod rodzicielskiej kurateli, wzięty raper. To istny dance macabre.
Przerażający obraz pochłaniającego miasta, gdzie nie wiesz, czy jest noc czy dzień, gdzie bohaterowie gubią dni tygodnia.
Warszawski półświatek obrazują dwaj bohaterowie: swojski cham, wiecznie podminowany i bluzgający Jacek (Więckiewicz) oraz jego były wspólnik, filozofujący Dario (łysy Frycz w jednej ze swych najlepszych ról) – obecnie toczący między sobą wojnę na wpływy.
Rzecz dzieje się w grudniowym, przedświątecznym tygodniu (przerażająca scena firmowej wigilii gangsterów, ryczących zachrypiałymi gardłami kolędę). Kuba planuje wyjazd do Argentyny, nieco naiwna wizja raju będzie pojawiać się jako kojąca odskocznia od syfu codzienności, z którą się styka.
Nazywany przez stróżów prawa „Duchem” (ma swoją wtykę w wydziale kryminalnym, gdzie pracujący funkcjonariusze są równie zezwierzęceni jak ci, których tropią) nie wytrzymuje tempa, pętla ścigających coraz bardziej go osacza.
Końcowe odcinki to istne calderonowskie „życie snem”, oniryczna, koszmarna wędrówka po świecie, tuż przed apokalipsą. Pamiętacie niepokojącą scenę końca świata z „Wielkiej majówki”? Tu mamy to zwielokrotnione.
I jeśli choć przez moment pojawi się nuta zazdrości, nad wygodnym życiem dilera, a zło może wydawać się przez chwilę kuszące, finał historii odziera nas ze złudzeń. Niczym w „Chłopcach z ferajny”.
Solidna produkcja, z dobrą muzyką. Intro „Boskiego Buenos” otwiera premierowy odcinek. Uderza maksymalizm środków, brutalny naturalizm, dialogi to kompilacja korporacyjnej nowomowy z więzienną grypserą.
Mimo wszystko, warto.
Jakub Hapka