Przyczyną jest zawsze jakaś zewnętrzna interwencja, która doprowadza do chaosu administracji państwowej i kościelnej, do jej regresu, a wtedy w miejsce po niej wchodzą demony drzemiące w pamięci komórkowej, dla której tysiąc lat chrześcijaństwa to zaledwie chwilka.

Podczas lektury Jaksy – opowiadań i pierwszego tomu sagi fantasy Jacka Komudy – to właśnie reakcja pogańska przemówiła do mnie najbardziej. Rzecz oczywiście luźno ociera się o znane z naszych dziejów pierwszej połowy XI wieku wystąpienia ludności przeciwko administracji królewskiej i religii chrześcijańskiej wraz z powrotem do kultów pogańskich, których punktem kulminacyjnym było wielkopolskie powstanie ludowe z 1038 r., niosące wewnętrzną anarchię grożącą upadkiem państwa Piastów.

W Jaksie królestwo Lendii podbijają koczowniczy Hungurzy. Przemierzamy zatem za Komudą kolejne strony książki wędrując, zacytujmy: „po wypalonych grodach, spustoszonych, wymarłych wsiach, po pustych gościńcach, na których wilki i leśne szakale szarpały ciała martwych uciekinierów. Po wymarłych siołach, pełnych niepogrzebanych trupów. Tam, gdzie ludność zdołała ujść w lasy, życie powoli wracało za progi i wrota. Mało go było jednak dla rycerzy i kneziów, włodarzy, pachołków i włodyków. I zgoła nic dla Jedynowierców. Po przejściu Hungurów powstała wieś. I uderzała brutalnie, zabójczo w samo serce panów, władców, suwerenów, książąt. Włócznią, oszczepem, toporem, kijem, maczugą nabijaną kolcami, widłami, sierpem, półkoskiem do trawy. Uderzała w zbór, w dwory, w gródki, w wierze, paląc, bijąc, mordując dawnych panów”.

Wreszcie, odrzucając karby prawa i nauki, wracała do dawnych pogańskich praktyk i zabobonów, takich jak krwawe ofiary z niewinnych, by za ich przyczyną żyć łatwiej, wygodniej, dostatniej. Wracała do wróżek i szeptuch. Wracała do wolności od przykazań, do kupalnych orgii pełnych różnorakich seksualnych konfiguracji i bydlęcej eugeniki twierdzącej, że chrome dziecko, skoro nie przeżyje w puszczy i będzie ciężarem dla rodziny, należy zgładzić. Że starzec, który nie przynosi już gromadzie pożytku, powinien być eutanazjowany na skraj lasu, na żer dla dzikiej zwierzyny.

Śmierć króla każdorazowo niosła takie zagrożenie dla państwa i religii. W Rzeczypospolitej zdawano sobie z tego sprawę, stąd jakże ważna funkcja interreksa – regenta zastępującego władcę w okresie bezkrólewia – którym był Prymas Polski. Jego rola wzrastała w okresach trudnych dla narodu, jeśli chodzi o czasy najbliższe, to np. takich jak okupacja niemiecka 1939-1945, potem bezbożny sowiecki protektorat, jakim była PRL. Prymasi August Hlond, Stefan Wyszyński czy Józef Glemb byli dla Polaków interreksami w ścisłym tego słowa znaczeniu, a papież Jan Paweł II nawet niekwestionowanym królem. Niestety Kościół w Polsce nie był w stanie wykreować po nich już żadnego godnego interreksa. Konia z rzędem temu, kto wymieni prymasów po 2009 roku, kiedy to kard. Józef Glemb zrzekł się swojej funkcji. Stracili na znaczeniu. Przy braku autorytetu wśród polityków post-PRLu oznaczało to znaczne osłabienie narodu. Agresywni Septembrionowie, arogancka załoga ambasady spod gwiaździstego sztandaru, straszni bracia, wreszcie wyznawcy demoliberalizmu przetaczają się po Polsce niczym współcześni Hungurzy. A na spalonej ziemi, którą za sobą zostawiają, podnosi łeb kolejna w naszych dziejach reakcja pogańska.

x. Robak