Co roku zastanawiają mnie wyniki Trójkowego Topu Wszech Czasów. Nie rozumiem ich, nie akceptuję, nie przyjmuję do wiadomości.
Tu nawet nie chodzi o gust (dobra, głosujcie sobie na Pink Floyd, nie jestem fanem, ale szanuję – bodaj osiem numerów w pierwszej setce, większość w pierwszej dwudziestce, a np. The Beatles mają tylko trzy). Rolling Stones tradycyjnie odfajkowane przez „Satisfaction” i „Angie” (fascynujące jest to, że drugi z tych utworów – piękna piosenka bądź co bądź – jest tak reprezentatywny dla Stonesów jak wślizg Messiego we własnym polu karnym).
Ale chodzi o co innego – w setce nie ma ANI JEDNEGO utworu Elvisa Presleya, Boba Dylana (covera „All Along The Watchtower” Hendrixa nie liczę; a „Like a Rolling Stone” od lat wygrywa w świecie wszystkie podobne plebiscyty), Johnnego Casha, Bruce’a Springsteena, czy Chucka Berry…
Nie da się pisać historii muzyki popularnej bez USA. W Polsce jednak – jak widać – można. Antyamerykanizm jak, nie przymierzając, w Konfederacji…