„Zawsze wspominaliśmy, jak byłem mały, siedziałem koło taty i dotykałem palcami muru, udając że gram” – rozpoczyna swoje wspomnienia Marek Chromik, który przejął funkcję organisty po swoim ojcu – Stanisławie. 

Stanisław Chromik urodził się w okresie świąteczno-noworocznym, w Żakowoli Poprzecznej, w 1938 r. W akcie urodzenia miał wpisaną datę: 1. I. 1939 r.

Zdjęcia z rodzinnego archiwum Chromików

Bywał zmęczony, ale szczęśliwy 

-Trochę w gonitwie, często zmęczony od ogromu obowiązków, ale też bardzo szczęśliwy. Praca organisty, nauczyciela w Szkole Muzycznej motywowało go do działania, zaszczepił w nas tą pasję. Dosyć wymagający, sprawdzający umiejętności, sam był muzykiem.

Przywołuje znamienną sytuację – taty nie było, mama kazała ćwiczyć Magdzie. Moja siostra siedziała, „plumkała” byle co. Tata wraca, mama mówi: „chodź zobacz, jak się Magda nauczyła grać”. Tata po pięciu sekundach zorientował się, że nie grała z nut i nie było nauki” – wspomina ze śmiechem Marek.

-Muzyka była w  domu od zawsze. Rodzinne kolędowanie, tata siadający do pianina, grający rzeczy bardziej rozrywkowe, które pamiętał z wesel, „chałtur”(grał na klawiszach). Mamie grał „Puste koperty” Piotra Szczepanika czy „Medytacje wiejskiego listonosza” Skaldów. Świetnie odtwarzał utwory ze słuchu, najszybciej łapał tzw. funty.

Na winylowych płytach namiętnie słuchał muzyki orkiestrowej. Powracał do  Schuberta.

Jak czytamy w publikacji „Orkiestra Dęta w Radzyniu Podlaskim 1904-2005” Renaty Szkoły: przeszedł 4-letni kurs dla dyrygentów orkiestr dętych w Nowym Sączu, gdzie zajęcia praktyczne z dyrygentury prowadzone były z reprezentacyjną Orkiestrą Wojsk Ochrony Pogranicza. Tam jako pracę kontrolną zinstrumentował „Serenadę” Schuberta na orkiestrę dętą.

Był bardzo wyrozumiały wobec swoich pociech. – Byłem jego oczkiem w głowie, ale kazał ćwiczyć, nie tylko, żeby to „wyćwiczyć”, ale też nie robić wstydu. Jego znajomi, przed chwilą koledzy z pracy uczyli też w szkole muzycznej.

Całą rodziną spotykali się codziennie przy późnych kolacjach. -Rodzice lubili ze sobą rozmawiać, tematy naszych pogawędek krążyły wokół kościoła. W weekendy odbywały się „przepytywania muzyczne”.

-Idąc grać na ślubach, musieliśmy być „wyćwiczeni”. Próby odbywały się najczęściej w soboty.  Dziesięć lat temu, gdy zaczynaliśmy tacie pomagać – Magda grała na flecie, ja na trąbce. Szliśmy na kilka ślubów z rzędu, ostatni bywał czasem o 19.00, po wieczorowej mszy. Pamiętam Dr. Witta, jakieś cukierki i całe soboty, spędzone w kościele.

Życie Kościołem

Przy nakładających się wydarzeniach, dzieciom zdarzało się zastępować tatę. – Pamiętam, jak w wieku 16-17 lat, pierwszy raz zasiadłem za organy. To były pierwsze msze, które grałem sam. Trzęsły mi się ręce, chyba bardziej ze stresu.  Jego chęć wyjazdu na wakacje powodowała, że  naprzemiennie jedno z dzieci zostawało i grało. Najstarsza siostra, Ania (obecnie ordynator Oddziału Wewnętrznego w Pile) grywała jako pierwsza, już w wieku 13 lat. Magda, absolwentka Wydziału Instrumentalnego Akademii Muzycznej we Wrocławiu, uczy rytmiki, prowadzi zajęcia z muzykoterapii.

Co niedzielę, podobnie jak wcześniej jego ojciec, Marek słyszy od mamy pytanie: „co będziesz grał?”.

– Ma niesamowitą wiedzę – dopowiada żona mojego rozmówcy. – Tak było od zawsze. Podpowiadała tacie konkretne tytuły pieśni. Jego ulubionymi były: „Do Ciebie Matko, szafarko łask” oraz „Usłysz Bożej Matki głos”.

Przed „zastępstwami” podstawą było, że dzieci konsultowały z ojcem dobór pieśni. -W kościele zawsze czuliśmy się jak w domu – podkreśla Marek.

„Grał i płakał”

– Moja żona śmieje się, że ja i tata to „płaczuchy”. Była najzwyklejsza msza, ale były takie pieśni, które grał i płakał. Nie da się tego opisać ani w pełni uzasadnić, to był chyba rodzaj muzycznej wrażliwości – coś, co rusza. Gdy słucha się dobrej muzyki-  przechodzą ciarki, są i pieśni, przy których łza kręciła się w oku.

„Zaraził nas mundurem, był nim oczarowany”

Pełnił obowiązki dyrektora Ogniska Muzycznego, przez długie lata był także pedagogiem w  Państwowej Szkole Muzycznej.

W 2002 roku  kierowana przez niego Orkiestra Dęta z Radzynia (kierował nią z przerwami, od 1973 r.) reprezentowała Polskę w sierpniowym „Festiwalu Kwiatów” w Debreczynie. Szerokiego repertuaru prowadzonego przez niego zespołu (marsze, utwory rozrywkowe) mieli okazje – w przerwach piłkarskich spotkań –  posłuchać kibice radzyńskich „Orląt”. Na prośbę widowni często grali przeboje ABBY.

Najbardziej cieszyły go wspólne występy chóru i orkiestry 

– W domu dużo rozmawialiśmy o muzyce chóralnej. Bardzo szanował i doceniał ludzi, którzy poświęcali swój czas na próby chóru. Zawsze wspominał ich z sentymentem. Byli jedną wielką rodziną, znali się 30 lat, bardzo zżyci, oddani sobie, Kościołowi, śpiewaniu. Wybierali się i na grilla, na pielgrzymkę do Lichenia czy konkursowy przegląd. Robili to za darmo, to była ich pasja. Odwiedzali go podczas imienin.

-Na parafialny odpust przygotowywaliśmy się od paru dni. Mama przygotowywała poczęstunek dla chóru i orkiestry. To była jedna z niewielu chwil na spokojne bycie razem, rozmowę. Innymi okazjami były spotkania opłatkowe oraz dzień patronki – św. Cecylii.

Często sam rozpisywał utwory, zachowując dokładność i precyzję. – Brzmiały naprawdę dobrze – wspomina Marek. – Do dziś korzystam z jego nut, z których lepiej się gra niż z drukowanych(głos trąbki na „Ave Maria”).

Dyrygowanie chórem i orkiestrą było dla niego łączeniem pasji z pracą, służbą.

(od 10.14)

 

Odpoczywał, jeżdżąc w ciągu dnia na rowerze, pomagał żonie na działce. Interesował się fotografią, miał sprzęt do wywoływania zdjęć. W domowej łazience urządził ciemnię.

Po Radzyniu poruszał się charakterystycznym maluchem.

Odszedł w ostatnich dniach grudnia 2015 r.

Miał 76 lat.