Wygłodzonym futbolowym maniakom, stęsknionym za oglądaniem piłki na żywo Netflix sprawił nie lada gratkę. Serial „The English Game” opowiada o początkach ukochanej dyscypliny, jej genialnej prostocie, wynikających z niej uniwersalnych zasadach. Ukazuje nam futbol w czystej, nieskażonej obecnym blichtrem postaci.

Nie potrafię oglądać powtórek całych meczów. Pamiętam większość ich rezultatów. To tak jakbyś oglądał  ponownie czwartkową „Kobrę” – wiesz, kto zabił, rozmywa się pierwotny suspens.

Obejrzałem prawie wszystkie archiwalne „Gole” i „Ligę +” – ale łapię się na tym, że skupiam się bardziej na tle społeczno-obyczajowym Polski lat 90-tych i tej z lat 2000-2001. Przydużych garniakach działaczy i wielkich koszulkach piłkarzy, kurnikach zwanych umownie stadionami, na których rozgrywano mecze, publice i ich fryzurach. O naszym grajdole, które barwnie opisywał nieodżałowany Paweł Zarzeczny. Bawią czasem „mówiące”nazwiska graczy (jak choćby bramkarz Śląska, Pyskaty). To jednak tylko blady ersatz…

„Angielska gra” to powrót do korzeni. Futbol bez kartek, siatek w bramce, dopiero powstających stojących trybunach z drewna, pierwszych symbolicznych wejściówkach. Ówczesny sędzia jest niemym świadkiem gry, rzadko ją przerywa, w meloniku i pod krawatem oznajmia tylko początek i koniec meczu.

Szelki, kaszkiety, szatnie pod gołym niebem lub w namiotach, tablice z wynikami, gdzie zmienia się cyfry…

W tle życiowych perypetii głównego bohatera (z wyglądu i postury przypominający Leszka Pisza), widać konflikt między wysoko urodzonymi dżentelmenami w wysokich kapeluszach a robotnikami z jednej z wielu przędzalni. Jedni i drudzy oburzają się na fakt, że grę można otrzymywać jakieś pieniądze…

Szef fabryki sprowadza graczy ze Szkocji. Ci zdziwieni są toporną taktyką Anglików, grających wtedy na zasadzie: „kupą, mości panowie”. Zdziwiony „nowy” słyszy przed spotkaniem: „Gramy swoje!”- „Tylko tyle?” ( po kilkuset latach identyczne zdziwienie poczuł jeden z byłych reprezentantów, który w szatni Lecha usłyszał podobny plan na mecz – piłka to historia wciąż opowiadana na nowo).

W futbolu nie ma pojęcia „zawsze” – tłumaczy kierownikowi drużny nasz bohater, pokazując mu pierwszy system – 2-3-5. –Grajmy podaniami (te ich podania – zżymają się dżentelmeni), szerzej, rozciągnijmy grę – apeluje Fergus Suter (Kevin Guthrie).

Walczą o najstarsze trofeum- Puchar Anglii. Sutera podkupuje Blackburn, montująca najsilniejszą ekipę w kraju. Nie chodzi tu wszak o fabułę serialu

To dyscyplina, w której wielu z nas zakochało się do grobowej deski. Pięknie ujął to ostatnio na Weszło Krzysztof Stanowski, pisząc o zakochaniu się w piłce na nowo:

W odgłosie siatki, która trzepocze, gdy wpada w nią piłka. W głuchym dźwięku słupka i przejmującym „uuuuu” ze strony publiczności. W uderzeniu endorfin, gdy wystawisz koledze idealną piłkę. W oczekiwaniu na pierwszy gwizdek, gdy masz jeszcze żołądek przyklejony do kręgosłupa. W kopaniu piłki z kumplami. W kopaniu piłki na oczach kumpli. W kopaniu piłki dla klubu, którego czujesz się częścią. 

Serial pozwala nam to poczuć. To hymn dla dyscypliny, niosącej otuchę i pokrzepienie w trudnych czasach, scalających lokalną społeczność. Powracasz myślami do gołębi pocztowych, wysyłanych ze stadionu do redakcji gazet. Jazdy pociągami na mecze, radości ze zwycięstw, identycznej na całym świecie goryczy porażki. Jak słyszymy w jednym z pierwszych odcinków:

Ta gra pokrzepia ich dusze, gdy nie mają żadnej innej pociechy